Przedwyborczy Izrael. Co tu się tak naprawdę dzieje?
Przedwyborczy wieczór w Jerozolimie przebiega w dość dynamicznej atmosferze. W licznych punktach miasta spotkać można grupki aktywistów i sympatyków partii politycznych, którzy przekonują przechodniów do głosowania na ich kandydatów. Jerozolima jest jednak miastem dość specyficznym. Szacuje się, że w tym mieście zamieszkanym przez niemal milion ludzi, około 60% populacji stanowią Żydzi, a ponad połowa spośród nich stosuje się do ortodoksyjnych zasad judaizmu w życiu codziennym. Mieszka tu też około 350 tys. Palestyńczyków, spośród których jedynie około 5% legitymuje się izraelskim obywatelstwem uprawniającym do głosowania w wyborach. Ten rozkład demograficzny wielokrotnie staje się podłożem konfliktów między Arabami i Żydami, a w okresie zaognienia konfrontacji między Wschodnią a Zachodnią częścią miasta wyrasta niewidzialna ściana, przez którą mało kto próbuje przeniknąć.
Jak upadał rząd
Atmosfera konfliktu sprzyja nacjonalizmowi i tym samym w Jerozolimie przede wszystkim do głosowania na siebie próbuje przekonywać obóz polityczny byłego premiera Benjamina Netanjahu. Bibi, w tym momencie dzierżący rekord najdłużej urzędującego szefa rządu w historii kraju, musiał oddać w ubiegłym roku stanowisko Naftalemu Bennettowi z partii Jamina (hebr. W Prawo), po tym jak Bennett porozumiał się z Jairem Lapidem z ugrupowania Jesz Atid (hebr. Jest Przyszłość) i wspólnie z innymi siłami politycznymi od lewa do prawa, włączając w to pierwszy raz w historii kraju samodzielną partię arabską, udało im się utworzyć koalicję, nazywaną przez jej sympatyków „rządem zmiany”.
Ta zmiana miała polegać przede wszystkim na odsunięciu od władzy Netanjahu i uniemożliwieniu mu wpływania na trwający przeciwko niemu proces o korupcję i nadużycie władzy w czasie urzędowania. Bibi oczywiście przekonuje, że cały proces jest farsą, a on sam jest niewinny, lecz znaczna część kraju tego nie kupuje, stąd właśnie trwający dzisiaj polityczny impas.
Ostatnie sondaże opublikowane w przedwyborczy piątek wskazują na to, że podział między politycznymi obozami przebiega mniej więcej pośrodku, a ani Netanjahu, ani urzędujący dzisiaj po ustąpieniu Bennetta ze stanowiska Jair Lapid razem ze swoimi potencjalnymi koalicjantami nie mogą być pewni, że ich obozy polityczne osiągną minimum 61 mandatów w 120-osobowym Knesecie.
Prawica zyskuje
Choć zarówno Likud prowadzony przez Netanjahu jak i Jesz Atid są największymi partiami w kraju, to żadna z nich nie może nawet marzyć o samodzielnym rządzeniu krajem. Pies jest więc pogrzebany w koalicjantach i właśnie to zdaje się być motywem przewodnim kampanii w Izraelskich miastach. Plakaty wielu ugrupowań eksponują liczbę 61, sugerując wyborcom, że jeśli na nich nie zagłosować, to pożądaną liczbę mandatów uzyska przeciwny obóz polityczny. Piszę o tym w ten właśnie sposób, gdyż koalicje zostały już zbudowane, choć wyborcy nie ruszyli jeszcze do urn. Netanjahu zapowiada, że w jego rządzie znajdą się reprezentujące interesy ultraortodoksyjnych Żydów partie Szas i Zjednoczony Judaizm Tory, wraz z kontrowersyjną listą Religijnych Syjonistów, na której połowę miejsc zajmują kandydaci Ocma Jehudit (hebr. Żydowska Siła).
Właśnie ta ostatnia lista najwięcej namieszała w tych wyborach. Jeszcze kilka lat temu polityczna siła jej liderów Becalela Smotricza i Itamara Ben-Gwira była raczej marginalna, ale wszystko wskazuje na to, że tym razem staną się trzecim największym ugrupowaniem w Knesecie. Nic więc dziwnego, że jej sympatycy, głównie młodzi religijni Żydzi, stojący niemal na każdym rogu Zachodniej Jerozolimy z transparentami i podobiznami przywódców w niemal imprezowej i pełnej radości atmosferze wznoszą okrzyki „Tylko Ben-Gwir!”.
Ben-Gwir słynie z dosadnych wypowiedzi o arabskich obywatelach Izraela, domagając się „deportacji” tych, którzy są „nielojalni” wobec państwa. A tą nielojalnością może być na przykład udział w demonstracjach poparcia dla Palestyńczyków z okupowanych terytoriów Zachodniego Brzegu i Jerozolimy Wschodniej, lub protestach przeciwko operacjom izraelskiego wojska w Strefie Gazy. Młodzi jerozolimczycy mówią, że ten język do nich przemawia, bo odnosi się do problemów, które są dla nich realne i podkreśla przede wszystkim „żydowski” charakter państwa.
Przemoc wśród Arabów
Perspektywa tego, że Ben-Gwir miałby wejść do rządu i objąć istotne stanowisko Ministra Bezpieczeństwa Publicznego, odpowiedzialnego między innymi za policję, niepokoi wielu świeckich Żydów, ale także amerykańską społeczność żydowską, która jest w dużej mierze liberalna. Dzisiaj to stanowisko obejmuje Omer Bar-Lew z lewicowej Partii Pracy i często jest atakowany przez prawicę za to, że nieodpowiednio radzi sobie ze wzrostem przestępczości w arabskiej społeczności, która od dekady staje się wylęgarnią dla mafii.
Spotkanie w biurze Atidny. Od lewej Vera Korsonsky ze Spark Pro, Tony Naser i Sulejman Sulejman.
Sulejman Sulejman z zajmującej się edukowaniem izraelskich Żydów i Arabów w temacie koegzystencji i polityki organizacji Atidna, zauważa że problem mafii jest na tyle istotny, że właśnie w przestępczości zorganizowanej arabska młodzież poszukuje dzisiaj swoich modeli do naśladowania. „Moja żona jest nauczycielką w szkole na południu kraju. Codziennie opowiada mi o tym, jakie są dzisiaj marzenia ośmioletnich chłopców. Gdy ja byłem w ich wieku chciałem być lekarzem lub zawodowym piłkarzem. Dzisiaj oni mówią nauczycielom, że chcą sadzić marihuanę lub przemycać broń przez granicę.” Z Sulejmanem i Tonym Naserem spotkałem się w biurze ich organizacji w Hajfie. Obaj zgodnie zwrócili uwagę na to, że problem mafii w ich społeczności nie istniał od zawsze, tylko jest kwestią przede wszystkim ostatnich lat. Sprawa wymknęła się jednak znacząco spod kontroli sił bezpieczeństwa. We wrześniu w Umm al-Fahm, jednym z większych arabskich miast Izraela, zastrzelony został dziennikarz śledczy Nidal Agbaria, kiedy wracał do domu z modlitw w meczecie. Agbaria badał właśnie zorganizowaną przestępczość w arabskim sektorze i miał paść ofiarą lokalnych przestępców.
Tony Naser zauważa, że winę za te wydarzenia ponosi zarówno izraelski rząd, który nie potrafi sobie z tym poradzić, jak i arabscy liderzy. „Policja pyta się naszych liderów, czy mogą wykorzystywać elektroniczne podsłuchy w naszej społeczności, by walczyć z przestępczością. Liderzy mówią, że nie zgadzają się na to. A według badań aż 94% Arabów zgodziłoby się, by policja w ten sposób działała. Dlaczego w ogóle proszą o zgodę?” Pyta retorycznie. Dodaje też, że w arabskiej społeczności widać wyraźny kryzys hierarchii społecznej. „Kiedyś mieliśmy szejka plemienia, imama czy księdza i wszyscy się do nich odnosili z szacunkiem. Kiedy ja chodziłem do szkoły obawiałem się nauczycieli. Dzisiaj już tego szacunku nie ma, a nie udało się go wypełnić edukacją.” Sulejman dodaje: „I w to miejsce weszły mafie.”
Zarówno Naser jak i Sulejman są jednak nastawieni pozytywnie do wyborów. Tony uważa, że po raz pierwszy ma wrażenie, że to Arabowie zadecydują o tym, kto będzie rządził państwem żydowskim. Może mieć rację, gdyż od frekwencji wśród arabskich obywateli w dużej mierze może zależeć to, czy Netanjahu wróci do władzy. W tym roku trzy najważniejsze ugrupowania reprezentujące interesy Arabów, Chadasz-Taal, Raam i Balad, startują oddzielnie od siebie. Wiele tym samym ryzykują, gdyż jeśli ich wyborcy nie dopiszą przy urnach, to każde z nich może nie przekroczyć progu wyborczego 3,25%. A każdy mandat, którego nie uzyskają Arabowie może przypaść prawicy, tym samym zapewniając Benjaminowi Netanjahu powrót do władzy.
Dumni lewacy
Tego najbardziej nie chciałaby izraelska lewica, reprezentowana w parlamencie przede wszystkim przez Partię Pracy i Merec (hebr. Wigor). Dało się to zauważyć wieczorem w sobotę 29 października, kiedy na jerozolimskim Kikar Cijon (hebr. Plac Syjonu) Partia Pracy zorganizowała coroczne upamiętnienie śmierci Icchaka Rabina, premiera zamordowanego w 1995 roku przed telawiwskim magistratem przez prawicowego ekstremistę Jigala Amira. Tradycyjnie wiec upamiętniający ten zamach organizowany jest właśnie w miejscu śmierci przywódcy, nazwanym później Kikar Rabin, lecz w tym roku ze względu na prace renowacyjne, w tym budowę stacji kolejki miejskiej, przeniesiono go do Jerozolimy.
Meraw Michaeli, liderka Partii Pracy, od rana nie przebierała w słowach i odpowiedzialnością za śmierć Rabina obarczyła Benjamina Netanjahu i Itamara Ben-Gwira, którzy mieli w 1995 stworzyć w kraju atmosferę nienawiści, która popchnęła Amira do zamordowania Rabina. Gdy przemawiała podczas wiecu nie szczędziła pochwał w kierunku Rabina, nazywając go „wielkim i odważnym przywódcą”, podkreślając że to właśnie na Kikar Cijon wznoszono okrzyki „śmierć Rabinowi”, a Itamar Ben-Gwir rozdawał plakat przedstawiający ówczesnego premiera w mundurze SS.
Pod sceną dało się zauważyć transparenty przekonujące, że Netanjahu i Ben-Gwir są największym zagrożeniem dla światowego pokoju, a także liczne plakietki z hasłem „smolani gee” i „smolanit gea” („dumny lewak” i „dumna lewaczka”) Tłum słuchający wystąpienia Michaeli zdecydowanie jednak różni się wiekiem od sympatyków Religijnych Syjonistów i złożony był przede wszystkim z osób starszych, dla których Rabin jest symbolem „starych dobrych czasów”, kiedy Izraelem rządziła Partia Pracy lub jej lewicowe poprzedniczki. Młodsze osoby też się pojawiły, choć już nie tak tłumnie. Mosze, aktywista organizacji Szalom Achszaw (hebr. Pokój Teraz) wzywającej do zakończenia okupacji Zachodniego Brzegu, kojarzonej dawniej z twarzą pisarza Amosa Oza będącego jednym z założycieli ruchu, w momencie naszej rozmowy nadal nie jest przekonany, czy będzie głosował na Partię Pracy, choć na wiecu się pojawił, wraz z innymi aktywistami. Przy ich niewielkim stoisku jest spory ruch i trwają intensywne rozmowy. Niektórzy na nich krzyczą „Jaka okupacja?! Powariowaliście?”, inni starają się spokojnie przekonać, a jeszcze inni słuchają i zapisują się na listę mailingową organizacji. „To nie koniec świata, jeśli Ben-Gwir zostanie ministrem.” Mówi mi Mosze, zapytany jak odbiera to, że coraz więcej Izraelczyków idzie w kierunku prawicy i nacjonalizmu. „My dalej będziemy przekonywać, że konflikt z Palestyńczykami da się rozwiązać, a okupację zakończyć. Nie ma rozwiązania, które spodoba się wszystkim. Ale są rozwiązania, które skrzywdzą jak najmniejszą liczbę osób. Nie wiem jeszcze, na kogo zagłosuję, może Partię Pracy, Merec albo komunistów, ale na pewno właśnie to wezmę pod uwagę i zobaczę, która partia będzie chciała pójść w tym kierunku.”
Do wtorkowego wieczora wszystko jeszcze może się zmienić i partie, które dzisiaj zdają się wpadać pod próg wyborczy mogą jeszcze zaskoczyć wyborców i analityków. Pewne zdaje się jednak to, że jeśli politycy nie znajdą rozwiązania dla politycznego impasu, którego efektem są piąte z kolei przyspieszone wybory w ciągu czterech lat, Izraelczycy mogą wkrótce ponownie pójść do urn. Niektórzy jednak wierzą, że powrót Bibiego załatwi wszystko, a sprzedawca w jednym ze sklepów chce się ze mną założyć o 100 USD, że następna kadencja Knesetu będzie pełna i jest rozczarowany moją odmową. Nawet jednak powrót Netanjahu nie gwarantuje końca kryzysu. Ile można w końcu liczyć na koalicje, które wiszą na większości opartej o jeden czy dwa mandaty?