

Discover more from Stosunkowo Bliski Świat
Niewiele ci możemy dać...
Opozycja nie ma programu. Jak więc ma zmobilizować wyborców, by pokonać PiS?
Dookoła C40 Cities wybuchła niemała (i bezsensowna histeria) ze strony prawicowych polityków, którzy zaczęli dopatrywać się w raporcie stowarzyszenia koncepcji przemiany Europy w totalitarny twór, gdzie zakazana zostanie konsumpcja mięsa, a każdy mieszkaniec będzie miał niemal siłą wtłaczane do gardła insekty. Dostaliśmy więc w odpowiedzi festiwal zdjęć, na których politycy chwalili się jedzeniem argentyńskich steków (kompletnie bez wyczucia względem mniej zamożnej części elektoratu w dobie inflacji), a Sekretarz Generalny PiS Krzysztof Sobolewski zasugerował, że Trzaskowski miał w ten sposób ujawnić program PO, którym jest „Korea Północna plus”. Abstrahując już od absurdu tych twierdzeń i dziwnej wiary pokładanej w moc sprawczą stowarzyszenia zrzeszającego miasta, pojawiło się przy tej okazji dość zasadne pytanie: jaki w zasadzie jest program Platformy Obywatelskiej?
Pytanie bardzo enigmatyczne, bo całego przedwyborczego programu nie znamy, choć wybory mają się odbyć najpewniej w październiku lub listopadzie. Dotychczas dostaliśmy jedynie urywki, które moglibyśmy wrzucić raczej do kategorii obietnic wyborczych, czy też haseł. Donald Tusk zaczął promować wznoszone od dekad przez lewicę zdanie „mieszkanie prawem nie towarem” i w ramach ofensywy zaproponował coś, co powinnismy nazywać chyba dopłatą 600 złotych miesięcznie dla właścicieli mieszkań, którą ci otrzymywać będą nie od państwa, a za pośrednictwem najemców, co jedynie pogłębić może kryzysową sytuację na rynku nieruchomości, który cierpi na deficyt podaży.
Lewica oburzyła się, że kradnie się ich koncepcje, które wcześniej liberałowie nazywali zbyt radykalnymi lub zbywali wzruszeniem ramion i wytartym już oskarżeniem o „komunizm” i zasugerowała, że ich pomysł na rozwiązanie problemów rynku mieszkaniowego zakłada powrót do budownictwa komunalnego i proponowanie niedrogich mieszkań na wynajem.
Nie chcę tutaj budować obszernej analizy tego, które z podanych rozwiązań uważam za lepsze i dlaczego, być może na to przyjdzie jeszcze moment. Chciałem się jednak pochylić nad tym, że brak programu głównej partii opozycyjnej jest w tym momencie roku wyborczego ogromnym ciosem w dyskurs polityczny kraju, a wszelkie dyskusje o wspólnej liście ugrupowań tzw. „obozu demokratycznego”, bez zaadresowania potrzeb wyborców, którzy chcieliby dowiedzieć się dzisiaj w jaki sposób politycy mają zamiar zrealizować ich interesy jest tym, co może jedynie sprawić, że opozycja tej władzy nie przejmie, choćby starała się z całych sił.
Jeśli zaufać raportowi przygotowanemu przez prof. Przemysława Sadurę i Sławomira Sierakowskiego dla Krytyki Politycznej wyborcy partii opozycyjnych w przeważającej większości chcieliby, aby ich ugrupowania startowały w nadchodzących wyborach z jednej listy, przeciwni temu mają być głównie partyjni liderzy. Co więcej, według tego co w raporcie możemy przeczytać „polaryzacja polityczna w Polsce jest tak skrajna, że o wyniku wyborów zdecyduje nie przepływ wyborców między partią rządzącą a opozycją, ale skala mobilizacji własnych zwolenników przez każdą ze stron.” To bardzo istotny wniosek, bo rzeczywiście powinniśmy zachęcać uprawnione osoby do oddania głosu na odpowiednie partie. Jest jednak pewien istotny problem. Wyborcy nie mają na co głosować (w kwestii własnych interesów) i być może jedyny punkt programu ogłoszony wszem i wobec, który brzmi „odsunąć PiS od władzy”, to może być za mało, by zachęcić elektorat do ruszenia się z domów w dniu wyborczym.
Nie łudzę się, że moja opinia trafi do decydentów i zatrzęsie w posadach salkami konferencyjnymi, w których spotykają się politycy, żeby dyskutować o tym, jak osiągnąć dobry wynik wyborczy. Jeśli już, to liczę na to, że te przemyślenia trafią do samego wyborcy, który zacznie oczekiwać od swoich polityków konkretów. Przekazanych otwartym tekstem informacji o tym, jakie przyjęte zostaną założenia programowe, w jakim stopniu będą realizowane i jak politycy chcieliby osiągnąć kompromis choćby w kwestii wspomnianego już mieszkalnictwa, gdzie inne koncepcje ma Lewica, a inne Platforma (choć nie do końca się one wykluczają i znalazłoby się w nich pole do porozumienia), że o pozostałych grupach nie wspomnę.
Niektórym mogłoby się wydawać, że ustalenie programu do realizacji jest nieistotnym szczegółem, który można ustalić później, bo priorytetem jest przejęcie władzy. W pewnym sensie jest to racja, gdyż podstawową miarą skuteczności polityka jest to, czy jest on zdolny do utrzymania lub przejęcia władzy. W tym rozumieniu oczywiste, że dla opozycji przejęcie władzy jest kluczowe, bo bez tego nie będzie mogła realizować programu. Problem w tym, że wyborca niezdecydowany może się obawiać, że po przejęciu władzy zrealizowany zostanie program wbrew jego interesom.
Spójrzmy ponownie na mieszkalnictwo, które stało się motywem przewodnim tego tekstu. W listopadzie Maciej Kazimierski na łamach money.pl zauważył, że trzyosobowa rodzina w Warszawie, aby otrzymać kredyt na własne 40m2 musi zarabiać 12,5 tys. złotych netto. Tymczasem średnia krajowa netto w sektorze przedsiębiorstw w styczniu 2023 według GUS wyniosła ledwie ponad 5 tys. złotych. Te dane są jednak mylące, gdyż biorą pod uwagę jedynie firmy zatrudniające od 10 pracowników w górę. W związku z tym lepiej posługiwać się medianą, która zdaniem Kamila Sobolewskiego, głównego ekonomisty Pracodawców RP, wynosić może 5 tys. złotych brutto, ergo niecałe 3800 na rękę. Z tego wynika, że przeciętnego Polaka nie tylko nie stać na kredyt, ale także go najzwyczajniej w świecie nie dostanie. Trudno więc oczekiwać, by osoby pozbawione możliwości nabycia własnego kąta, a zainteresowane tym faktem, nie czuły pewnych obaw, że oddany głos może jeszcze oddalić je od założonego celu, czy po prostu marzenia. Najgorzej jednak, że mówi im się (między wierszami), że ich obawy nie są w tym momencie ważne, zostaną uwzględnione później, kiedy już politycy zajmą się ważniejszymi sprawami niż interesy wyborców. Ergo - kiedy politycy zrealizują swoje własne interesy. Pachnie to za bardzo hierarchią.
Skoro więc politycy opozycji nie wiedzą, jak ugryźć rozbieżne interesy wyborców swoich ugrupowań, proponują im politykę plemienną i pogłębienie polaryzacji. To prosta dychotomia - my kontra oni. Jeśli my nie przejmiemy władzy, będą ją sprawować oni. Jeśli oddasz głos na nas, oni nie będą rządzić. Cóż z tego, że nie mamy ci nic do zaoferowania? Mamy do zaoferowania siebie! Przez ten rodzaj polityki przebija niestety duża doza braku szacunku do wyborcy i jego problemów. Cóż to bowiem za pocieszenie, że inne plemię przejęło władzę na terytorium, skoro to plemię nie rozmawia z nami i nie chce nas słuchać?
Nie chodzi tu o przekonywanie żelaznego elektoratu, do którego akurat może przemawiać plemienny argument. Zmobilizować należy przede wszystkim tych, którzy nie są jeszcze zdecydowani i mają swoje obawy, zwłaszcza te dotyczące przyszłości. Mieszkalnictwo to jeden przykład, ale przecież trzeba się odnieść także do innych kwestii, które pojawiają się w debacie publicznej. W końcu zasadną jest obawa, że PiS dalej będzie dążył do rozmontowywania demokracji liberalnej, proponując hungaryzację systemu politycznego w kraju, choćby przez podporządkowywanie sobie sądownictwa i mediów (co jednak, jak wskazuje raport Krytyki, nie przekonało nikogo do odejścia od głosowania na partię rządzącą). Stąd też istotnym ratunkiem powinno być przedstawienie konkretnych rozwiązań i planów, odniesienie się także do kwestii spornych dzielących polityków opozycji, co nie jest pewnie łatwym zadaniem.
Tutaj musimy płynnie przejść także do oskarżenia polityków o to, że z ich winy właśnie współpraca leży. Platforma Obywatelska powinna dzisiaj zrozumieć, że podlega krytyce, a jeśli chce rządzić to musi się wsłuchiwać także w głosy innych partii, które miałyby wejść w skład jej koalicji. Świetny przykład pojawił się ostatnio, gdy holenderska prasa ujawniła związki finansowe Radosława Sikorskiego ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi (o czym pisałem niedawno dla Przeglądu). Adrian Zandberg zaznaczył wówczas, że powinno to zamknąć wszelkie dyskusje o potencjalnej kandydaturze Sikorskiego na Ministra Spraw Zagranicznych w przyszłym rządzie, jeśli opozycja przejmie władze. Na to polały się złośliwości ze strony sprzyjających PO publicystów, takich jak Tomasz Lis, a także ze strony samego Sikorskiego, wytykające niskie poparcie Lewicy i partii Razem. Owszem, Lewica ma mniejszy elektorat niż PO, ale bez niej PO nie ma co marzyć o zbudowaniu koalicji rządowej, chyba że zdecyduje się ułożyć z PiSem (co wydaje się niemożliwe, choć nie takie cuda świat już widział).
PO nie uniknie krytyki, to jest niemożliwe, dopóki obowiązuje pluralizm polityczny. Tak samo krytyki nie uniknie Lewica, PSL, Konfederacja, Hołownia i cała reszta politycznej sceny. Jeśli politycy największej partii opozycyjnej nie godzą się na to, oznacza to najzwyczajniej, że oczekują od reszty partii i ich elektoratu hołdu wasalnego i zaakceptowania, że interesy tych wyborców nie będą brane pod uwagę. Tylko, czy w ten sposób uda się rzeczywiście zmobilizować tych, którzy dzisiaj nie wiedzą jeszcze, czy do urn się udać? A może jedynie przekona ich, że nie ma sensu tego dnia wyjść z domu w celu innym niż na spacer, bo im oferuje się jedynie zmianę barw politycznych na szczycie władzy? Bez przemyślenia tych spraw ciężko będzie zwyciężyć nadchodzące wybory.