Muhammad ibn Salman nie umrze za Ramallah
Saudyjsko-izraelskie porozumienie normalizujące relacje znacząco ożywia dyplomatycznie region. Czy Rijad porzuci jednak Palestyńczykó
Czyżby Benjamin Netanjahu stawiał na rozpad swojego rządu po to, by doprowadzić do porozumienia izraelsko-saudyjskiego? Takie komentarze pojawiły się w ostatnich dniach, zwłaszcza że przyspieszyły wysiłki dyplomatyczne na rzecz osiągnięcia takiej umowy. Trudno się dziwić, bo w końcu jeszcze w czasie ostatniej kampanii wyborczej Bibi wprost mówił, że Arabia Saudyjska ma dołączyć do tzw. porozumień abrahamowych.
Nie oznacza to jednak, że to oczywista sprawa, choć Izrael znormalizował swoje relacje już z czterema państwami arabskimi (miał normalizować też stosunki z Sudanem, ale ostatecznie sudański parlament nie doszedł w tej kwestii do porozumienia i sprawa jest zawieszona). Książę Koronny Muhammad ibn Salman może i byłby zainteresowany potencjalnymi korzyściami z takiej normalizacji, zwłaszcza w dobie reformy ekonomicznej państw Półwyspu Arabskiego. Być może jednak koszty wizerunkowe przeważają potencjalne korzyści? W końcu Izrael jest z perspektywy wielu państw arabskich wrogiem, a dynastia Saudów widzi się jako strażników świętych miejsc islamu. Dla arabskiej ulicy rząd państwa żydowskiego jest zagrożeniem wobec meczetu Al-Aksa i Kopuły na Skale.
Zacznijmy jednak od tego, jakie są propozycje na stole. Administracja Bidena proponuje gwarancje bezpieczeństwa dla Rijadu, które miałyby otworzyć drogę do zakupu nowoczesnego amerykańskiego uzbrojenia, a także dla cywilnego programu jądrowego Arabii Saudyjskiej, wraz z instalacjami służącymi do wzbogacania uranu. Ceną za to miałaby być normalizacja relacji z Izraelem. Nic więc dziwnego, że Eli Kohen, izraelski minister spraw zagranicznych, który ostatnio zasłynął blamażem, gdy publicznie ujawnił prowadzone za zamkniętymi drzwiami rozmowy ze swoją odpowiedniczką z Libii, umieścił w Wall Street Journal swój tekst przekonujący o zasadności zastosowania “modelu koreańskiego”. Według izraelskiego polityka, wsparcie Arabii Saudyjskiej przez Waszyngton byłoby dobrym startem dla zahamowania irańskich zapędów mocarstwowych w regionie, podobnie jak Korea Południowa pełni rolę przeciwwagi dla Korei Północnej.
Być może, w końcu Rijad i Teheran od lat są zagorzałymi rywalami regionalnymi, czego nie zmienią tak łatwo żadne mediowane przez Chiny porozumienia. Saudowie wciąż widzą zagrożenie w działaniach Iranu, zwłaszcza że oba kraje wspierają przeciwne strony jemeńskiej wojny domowej, a działania ruchu Hutich nieraz już bezpośrednio zagroziły Arabii Saudyjskiej. Zawarte z Teheranem porozumienie z kwietnia nie jest więc wcale informacją dla świata o tym, że stosunki między rywalami są już przyjazne, a raczej dla obu graczy ma być narzędziem umożliwiającym większą kontrolę strat.
Gdy w ubiegłym roku Rijad nie chciał ugiąć się wobec amerykańskich nacisków i zwiększyć kwot produkcji ropy naftowej, by tym samym obniżyć ceny surowca na światowych rynkach, liczni komentatorzy doszukiwali się w tych działaniach sprzymierzenia się Muhammada ibn Salmana z Rosją. Książę Koronny miał w końcu już od lat na pieńku z Joe Bidenem, który w kampanii wyborczej obiecywał, że uczyni z niego pariasa, karząc go tym samym za śmierć dziennikarza Dżamala Chaszukdżiego (pisałem o tym w ubiegłym roku dla Krytyki Politycznej i dla tygodnika Przegląd). W rzeczywistości Saudowie wykorzystali szansę, jaką dała im wojna w Ukrainie - by zacząć prowadzić politykę podmiotową, która będzie podporządkowana przede wszystkim saudyjskim interesom, a nie jedynie interesom sojuszników spoza regionu.
Stąd nic dziwnego, że Rijad może jednocześnie wysyłać ministra spraw zagranicznych księcia Fajsala ibn Farhana na spotkanie z ministrem Hosejnem Amirem Abdollahijanem i Muhammada ibn Salmana do ściskania dłoni Joe Bidenowi. Jeśli Arabia Saudyjska ma potrzeby, to dzisiaj może je realizować poprzez porozumienia na wielu frontach. Waszyngton zdaje sobie sprawę też z tego, że jeśli Arabia Saudyjska nie dogada się z nimi w sprawie cywilnego programu jądrowego, to może się porozumieć z Pekinem. Książę Muhammad wolałby jednak z pewnością nie ryzykować amerykańskich sankcji i nacisków Waszyngtonu na Europę. Dopóki więc można się porozumieć, dopóty niewykluczone jest nawet porozumienie normalizujące relacje z Izraelem.
Pojawiają się jednak sprzeczne doniesienia o stanie rozmów, które mogłyby do tego porozumienia prowadzić. Izraelczycy przekonują, że rozmowy wciąż są w mocy, podczas gdy inne media z regionu twierdzą, że kwestia palestyńska całkowicie zamroziła dialog. Ramallah miało bowiem wysunąć listę oczekiwań wobec Saudów, bez spełnienia których nie zgodzą się na porozumienie. Może się niektórym wydawać śmieszne, że politycy reprezentujący niesuwerenny naród mają w sobie tyle chucpy, by wysuwać roszczenia wobec dwóch państw, które chcą nawiązać między sobą porozumienie. W istocie jednak Palestyńczycy przypominają w ten sposób Rijadowi, że od ponad dwóch dekad obowiązuje Arabska Inicjatywa Pokojowa, która zakładała, że rozwiązanie kwestii palestyńskiej i doprowadzenie do skutecznego wprowadzenia w życie ustaleń Porozumień z Oslo ma być warunkiem do nawiązania relacji państw arabskich z Izraelem. Saudowie są tutaj kluczowym graczem, gdyż nie raz już potwierdzali, że oni będą się ustaleń Inicjatywy, potwierdzanych na kolejnych szczytach Ligi Państw Arabskich, trzymać w stosunkach z państwem żydowskim.
Książę Muhammad ibn Salman ogłasza więc jednocześnie, że porozumienie z Izraelem może nastąpić, a także, że kwestia oczekiwań Palestyńczyków jest dla niego istotna. Może się jednak okazać, że bardzo trudno będzie obie opcje pogodzić. Palestyńczycy oczekują bowiem, że Rijad wymusi na Izraelu przekazanie Strefy C Zachodniego Brzegu spod kontroli izraelskiej pod zarząd Ramallah. Ten warunek wydaje się jednak nierealny w obecnej sytuacji politycznej w Izraelu. Na tym obszarze, stanowiącym ok. 61% terytorium Zachodniego Brzegu, mieszka około 400 tys. obywateli Izraela. W dużej mierze ci osadnicy są wyborcami rządzącej prawicy, nie tylko Likudu premiera Benjamina Netanjahu, ale także Religijnych Syjonistów, będących najbardziej skrajną frakcją w rządzie. Samobójczym krokiem dla rządu byłoby przekazanie dużej bazy swoich wyborców rzeczywistych i potencjalnych pod palestyńską władzę, czy nawet konieczność zlikwidowania tzw. osiedli, które przecież w przypadkach takich jak Efrat, Ariel czy Modiin Illit (i wielu innych) są miastami zamieszkałymi przez kilkanaście a nawet kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców.
Czasami mówi się, że Izrael już likwidował osiedla. Tak w końcu zrobił premier Ariel Szaron w 2005, kiedy podjął decyzję o ewakuowaniu 21 osiedli w Strefie Gazy. Wówczas jednak na tym obszarze mieszkało jedynie 9,5 tys. osadników, a i tak wojsko musiało mierzyć się z oporem i demonstracjami. Zlikwidowanie miasta zamieszkałego przez kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców jest już zupełnie inną bestią, a ewakuację Gazy Szaron przypłacił koniecznością pożegnania się z Likudem. Założona przez niego partia Kadima zwyciężyła co prawda w wyborach w 2006, choć Szaron po wylewie zapadł w śpiączkę przed wyborami. Izraelczycy często dzisiaj mówią, że opuszczenie Gazy było błędem, który pozwolił Hamasowi na uczynienie z tego obszaru twierdzy, z której regularnie ostrzeliwuje Izrael. Palestyńczycy mogą te wydarzenia, jak i działalność Hamasu, interpretować inaczej, ale dla izraelskich obywateli możliwość ewakuacji Zachodniego Brzegu stanowi jednocześnie groźbę, że to samo stanie się i na tym obszarze.
Muhammad ibn Salman zdaje sobie sprawę z tego, że przekazanie Strefy C nie jest dla izraelskich decydentów preferowanym rozwiązaniem. Co więcej, są oni raczej skorzy poświęcić porozumienie z Rijadem, byle nie oddawać terytorium. Dlatego też saudyjski następca tronu nie będzie umierał za Ramallah. Być może jednak będzie chciał naciskać na spełnienie innych oczekiwań Palestyńczyków. Tutaj przede wszystkim realne może się okazać wpompowanie w palestyńską gospodarkę pieniędzy, zarówno w formie bezpośrednich transferów, jak i inwestycji, czy też wznowienie bezpośrednich negocjacji między Izraelczykami i Palestyńczykami od momentu, w którym zostały one zawieszone w 2014 roku. Jeśli Mahmud Abbas odmówi negocjacji, o które sam zabiega (przynajmniej w sferze retorycznej) to jego wizerunek w oczach społeczności międzynarodowej ucierpi. A w końcu od pomocy humanitarnej i rozwojowej z Unii Europejskiej, Organizacji Narodów Zjednoczonych czy Stanów Zjednoczonych zależne jest funkcjonowanie licznych palestyńskich instytucji.
Sam Muhammad ibn Salman chciałby porozumienia z Izraelem także dlatego, że izraelskie przedsiębiorstwa hi-tech mogą przyczynić się do rozwoju jego projektu miasta NEOM, będącego klejnotem koronnym strategii reform gospodarczych i społecznych Królestwa, nazwanej Vision 2030. Wbrew padającej często obiegowej opinii, monarchie naftowe doskonale zdają sobie sprawę z tego, że gospodarka oparta na ropie, choć dała im wręcz abstrakcyjne bogactwo, jest nie do utrzymania w przyszłości. Stąd Zjednoczone Emiraty Arabskie zwracają się w kierunku usług takich jak bankowość i turystyka, a Arabia Saudyjska chce postawić na technologie i edukację, a także rozwój energii odnawialnej i odsalania wody. Nawiązanie współpracy z izraelskim sektorem hi-tech jest więc łakomym kąskiem dla Saudów, zwłaszcza w obszarze technologii cywilnych.
Być może to ostatni dzwonek dla Palestyńczyków, chcących uzyskać niepodległość w ramach dotychczasowych ustaleń porozumień z Oslo. Te negocjacje i podpisane deklaracje mają już jednak 30 lat, zawierane były w zupełnie innym świecie i mogą nie być do zrealizowania. Mahmud Abbas już stracił serce palestyńskiej ulicy, na co wskazują kolejne badania przeprowadzane przez PCPSR. Co więcej, w badaniach przeprowadzonych przez PCPSR wspólnie z Fundacją Adenauera z okazji 30. rocznicy porozumień z Oslo, wyszło, że aż 63% Palestyńczyków popiera zerwanie porozumień. A to oznaczałoby de facto zakończenie jakiejkolwiek współpracy z Izraelem i powrót do otwartej walki zbrojnej, która być może wymusiłaby nowy proces pokojowy, choć to dość ryzykowne założenie. Trudno jednak dziwić się przeciętnemu Palestyńczykowi, a już zwłaszcza milenialsom i przedstawicielom pokolenia Z, że nie oceniają pozytywnie procesu pokojowego. W końcu znają oni jedynie rzeczywistość, w której funkcjonują w oparciu o te porozumienia, a nie mają żadnych widoków na to, że w przyszłości rzeczywiście palestyńskie państwo będzie mogło istnieć obok izraelskiego. Ich frustracji raczej nie załagodzą dzisiejsze działania władz z Ramallah. Dla Abbasa i ekipy to może być ostatnia szansa do utrzymania się na wodzie, ale alternatywa, w postaci całkowitego załamania się procesu pokojowego, wcale nie jest lepsza. Nawet dla Izraela, który być może będzie musiał liczyć się z wybuchem kolejnej intifady, jeśli jego polityka wobec Palestyńczyków zostanie utrzymana. Niełatwo więc przewidzieć wynik dyplomatycznych wysiłków na rzecz normalizacji saudyjsko-izraelskiej, zwłaszcza w kontekście palestyńskich oczekiwań. Możliwe jednak, że jeśli Muhammad ibn Salman otrzyma od Izraelczyków konkretne gwarancje w sprawie bezpieczeństwa meczetu Al-Aksa i Kopuły na Skale (poparte działaniami mającymi na celu ograniczenie aktywności ruchów domagających się budowy w Jerozolimie Trzeciej Świątyni), to będzie skory porzucić sprawę palestyńską. Oczekiwania Ramallah dzisiaj mogą być po prostu bad for business, choć nadal wypada się fotografować z Abbasem i deklarować wsparcie.
Netanjahu również nie zdecyduje się raczej na podjęcie decyzji, które doprowadziłyby do rozpadu jego rządu. Izraelski premier zdaje sobie sprawę, że w dzisiejszym politycznym klimacie jego szanse na objęcie ponownie fotela szefa rządu nie są wcale wysokie. Gdyby wybory odbyły się w najbliższej przyszłości to stanowisko najpewniej zająłby Beni Ganc. To może z drugiej strony sugerować, że czas na odważne ruchy. Skoro i tak nie czeka go rządzenie krajem, to mógłby odejść zapamiętany bardziej nie jako premier, który skłócił kraj i doprowadził do największych masowych demonstracji w historii Izraela i nie tylko jako premier, za którym ciągnie się smród oskarżeń o korupcję i nadużycie władzy. Doprowadzenie do porozumienia z Arabią Saudyjską sprawiłoby, że w podręcznikach do historii Netanjahu byłby zapisany jako ten przywódca, który poprawił relacje Izraela z kilkoma państwami arabskimi, a gdyby jeszcze porzucić kontrowersyjną reformę sądownictwa, to nawet prokuraturę dałoby się przekonać do porzucenia przynajmniej części oskarżeń. Trudno jednak odgadnąć, co jest ważniejsze dla ego Bibiego. Tym bardziej, że podporządkowanie premierowi sądownictwa może i tak odnieść pozytywny skutek w kwestii oskarżeń korupcyjnych.
We wszystkich najważniejszych dla tego procesu ośrodkach władzy toczą się teraz nie tylko gorące dyskusje, ale również ciężkie kalkulacje zysków i strat, w które chciałby zajrzeć każdy zainteresowany teorią gier analityk. Najpewniej jednak na ich wyniki trochę poczekamy, może nawet do końca przyszłego roku, kiedy w Stanach Zjednoczonych odbędą się wybory prezydenckie, na które zęby ostrzy sobie Donald Trump. Zarówno Netanjahu, jak i Muhammad ibn Salman właśnie jego chcieliby ponownie zobaczyć w Białym Domu. Administracja Bidena może do tego czasu dźwigać ciężary negocjacji, ale każdy z wymienionej trójki właśnie ten skład chciałby umieścić na historycznym zdjęciu z uściskiem dłoni. Najchętniej zapewne bez Mahmuda Abbasa.
Jeśli uważasz moją pracę za wartościową, możesz ją wesprzeć stawiając mi wirtualną kawę na buycoffee.to/stosunkowobliskiwschod lub zdecydować się na stałe wsparcie na patronite.pl/stosunkowobliskiwschod